
Umieranie błogosławionej Marty było niezwykłe i zwyczajne zarazem. Prawie cały czas tej krótkiej choroby była przytomna, świadoma swego celu – jak najszybszego ujrzenia oblicza Boga. Chętnie oczekiwała spotkania z Jezusem po śmierci, nie bała się odejścia, wielokrotnie zapowiadała zbliżająca się własną śmierć, chociaż jej otoczenie nie chciało w to wierzyć i nie dopuszczało do siebie tej myśli. Otoczona modlitwą wielu osób proszących o przywrócenie jej zdrowia mówiła, że nie potrzeba dla niej marnować leków i bo tak jej nie pomogą. Jednej ze współsióstr, która przy niej czuwała wyrażając nadzieję, że wkrótce chora Marta powróci do zdrowia, powiedziała bardzo trzeźwo żeby poszła do swoich zwyczajnych zajęć – gdy zacznie się agonia i odchodzenie ona sama da znać i przez pośrednictwo salowej zawiadomi wspólnotę by się przy niej zebrała. Przed śmiercią przyszłej błogosławionej przyjechał jej rodzony brat ks. Paweł Jan Wiecki i spędzał przy jej łóżku czas, czuwając przy chorej siostrze. Ponieważ jednak była sobota Marta poprosiła brata by wracał do swojej parafii odprawiać msze dla wiernych, bo Msza święta jest ważniejsza niż czuwanie tu przy jej łóżku. Taka “zwyczajność” umierania – umierać po cichu by nie zakłócać normalnego zwyczajnego życia wspólnoty, by nie skupiać na sobie uwagi. Tak odchodzić jakby niepostrzeżenie, niezauważalnie, gdzieś tak po cichu obok zwyczajnego nurtu codziennych zdarzeń. Umierała pogodnie, cierpiała cierpliwie. W tak trudnym położeniu potrafiła zachować pogodę ducha i nawet zdobywała się czasem na jakieś proste żarty. Bardzo cierpiała – miała spieczone usta i poranione od gorączki. Ledwo dawała radę coś mówić i mówiła dość niewyraźnie.








